’67 Ford Mustang Cabrio
Ford Mustang… Każdy, kto choć potrafi rozróżnić samochód od motocykla wie, cóż to za twór. Produkowany w USA od początku lat 60-tych, stał się tam od samego początku hitem, dziś jest już raczej kultem. Nie wszystkie jego wcielenia cieszyły się powodzeniem, np. modele z przełomu lat 80 i 90 nie cieszą się dobrą sławą, szczególnie wśród zagorzałych fanów Mustangów. Pierwsze modele jednak pozostaną chyba na zawsze w pamięci każdego fana motoryzacji i będą wzorcem przy tworzeniu kolejnych wersji w przyszłości, przekazując im dawkę swojego niezapomnianego klimatu. Miejmy taką nadzieję.
Miałem możliwość obcowania z Fordem Mustangiem Cabrio, rocznik ’68, z jedynie słusznym silnikiem V8. Już od samego początku poczułem respekt do tego auta. „Przecież to piekielne auto, nie mające nic wspólnego z czymkolwiek, co jeździ po dzisiejszych drogach” – pomyślałem sobie. Byłem niesamowicie ciekawy, jak prowadzi się takiego stwora sprzed kilkudziesięciu lat, zbudowanego w czasach, kiedy nie liczył się rozsądek, a emocje i kiedy to auta były surowe, nieokiełznane, dzikie… trochę jak ówczesna Ameryka – ale jednocześnie w czasach, kiedy auta budowano mniej maszynowo, wkładając w nie więcej pasji tworzenia. Budowane wówczas, nie były tak perfekcyjne jak dzisiaj, spalały wiadra paliwa, były zupełnie niepraktyczne i prowadziły się trochę jak statek parowy… no i co z tego. To wszystko pasowało do siebie, a dzisiaj sprawia, że traktujemy te auta z olbrzymim szacunkiem. Rozbudzają w nas pasję do tego, czym była prawdziwa, surowa motoryzacja i chęć bycia mobilnym i niezależnym.
Stoję właśnie przed Mustangiem z kluczykami w ręku. Nie powiem, nieco trzęsą mi się ręce. Nie daję po sobie tego znać, skądże. W końcu ten drań zbudowany został przez ludzi i dla ludzi. Spoglądam na niego, a on łypie swoimi na pozór łagodnymi oczami na mnie. Długość jego „nosa” zdaje się dodawać mu pewności siebie, klasyka jego linii budzi respekt. Niby nic takiego, a jednak wsiadam do niego z nieukrywanym podnieceniem. Sięgam nisko po klamkę, drzwi zatrzaskują się z surowym, metalicznym klekotem. Zapach – pierwsze wrażenia skupiają się na woni panującej we wnętrzu. Tu czuć po prostu autem – trochę benzyną, trochę tapicerką skórzaną, trochę olejem. Zapach plastiku jest tutaj nieznany. Klasyczne auta mają swój charakterystyczny zapach, którego nie da się tak prosto opisać i który potrafi zauroczyć każdego fana motoryzacji. Tutaj on też panuje. I całe szczęście.
Ląduję prawie na ziemi na wyłożonym prawdziwą skórą fotelu. Oparcie przypomina bardziej dzisiejsze fotele ogrodowe, jest niskie, lecz szerokie. Siedzę. Fotel ma akurat w tym egzemplarzu stałą pozycję, sięganie do kierownicy wymaga przyzwyczajenia, zerkanie poprzez jej wielkie koło na drogę też. Długość maski, sięgającej daleko w przód, znajduje swoje potwierdzenie także od wewnątrz.
No to chyba nadszedł czas porozmawiać z tym weteranem szos. Nieśmiało przekręcam kluczyk w stacyjce, oczekując sam nie wiem czego. Moje wcześniejsze wyobrażenia na ten temat, jak wygląda Mustang pobudzony do życia, skonfrontują się za chwilę z rzeczywistością. Zaskakująco szybko zbudził się do życia – przy czym „pobudka do życia” jest tutaj naprawdę trafnym określeniem. Od momentu przekręcenia rozrusznika bierzesz udział w procesie życia tego samochodu. Tutaj słychać i czuć dużo więcej, niż w dzisiejszych doskonałych autach, wytłumionych i komfortowych do tego stopnia, żeby człowiek zapomniał, co to jest tak naprawdę motoryzacja i na czym się opiera. Silnik pracuje – jego zapach ogarnia wnętrze. Wraz z powietrzem wydmuchiwanym z wlotów nawiewu zdajesz się słyszeć pracę każdego podzespołu, pracującego pod maską i biorącego udział w tym całym procesie życiowym. Kładąc stopę na pedale gazu czujesz powoli kontakt z tą wyjątkową maszyną. Dodanie gazu potwierdza moje najśmielsze przypuszczenia, a nawet je wyprzedza: ta bestia zdecydowanie zasługuje na miano potwora zza światów. To, co dzisiaj nazywamy silnikiem, patrząc na nasze auta, tutaj mogłoby najwyżej zasilać wycieraczki przednich szyb. Pod maską mamy prawdziwą parownię, tętniącą w pełni swoim mechanicznym życiem. Bulgot pracy tej maszyny wzbudza moc pozytywnej energii, a jednocześnie dodaje pewności siebie. Zaczynam rozumieć powoli o co tu chodzi i przyzwyczajać się. Kolejna dawka emocji nadchodzi – ruszam z miejsca. Auto lekko się toczy. Praca pedałów i kierownicy jest wszystkim, ale nie tym co już znam – o słowie „precyzja” możemy generalnie od teraz zapomnieć, zamiast tego zacznijmy używać słowa „przygoda”. Ten koleś ma już swoje lata i najwyraźniej chce nam powiedzieć to i owo, jak wyglądała kiedyś prawdziwa motoryzacja. Niczym ojciec chciałby przekazać synowi swoje najlepsze, męskie tradycje. Każdy metr przejechany nim przypomina, kto tu tak naprawdę jedzie a kto „tylko” kieruje. I lepiej o tym nie zapominać. Ale wiecie co? To sprawia frajdę…
Po otwarciu dachu, poza oczywiście dawką świeżego powiewu, doznajemy dodatkowych wrażeń akustycznych. Krótko mówiąc, dźwięk silnika i wydechu odbija się o wszystko, co stoi przy drodze. Jeszcze bardziej dociera do nas reakcja przechodniów – zdecydowana większość z nich reaguje uśmiechem i z sympatią zwraca się w stronę Mustanga. Ciekawe, czy tak samo zareagowaliby na przejeżdżające podrasowane i równie głośne BMW czy inny samochód z dzisiejszych czasów. Mustang jest klasą samą w sobie, rozumieją ją nawet ci, którzy nie do końca nawet wiedzą, cóż to właściwie za auto się właśnie przed nimi przetoczyło. Donośne bulgotanie silnika podczas jazdy ze stałą prędkością oraz jego wibracje, przenoszone na wszystko, co znajduje się we wnętrzu, wprawia motomaniaków w niepowtarzalny nastrój, który jest totalnym mixem swojego rodzaju ekstazy i jednocześnie totalnego relaksu. Nastrój ten podkreśla wnętrze z poprzedniej epoki.
Po pierwszych emocjach, korzystając z przydrożnego parkingu, mam okazję mu się nieco bliżej przyjrzeć. Egzemplarz, którym mam okazję przenieść się w świat starych Mustangów, nie jest idealnym okazem i z pewnością mógłby być w lepszym stanie. Mimo to, wielka oryginalna kierownica, okrągłe analogowe zegary wbudowane w deskę rozdzielczą, w której znajdują się głównie suwaki i przełączniki nie mające nic wspólnego z elektronicznymi przyciskami, skórzana tapicerka, chromowane akcenty, no i same materiały użyte do wykończenia deski rodzielczej i poszycia boczków drzwi nie przypominające dzisiejszych plastików – to wszystko sprawia, że czuję się tu naprawdę inaczej. Wyjątkowo. Nie zapominajmy o zapachach…
Po pierwszych kilometrach i chwili oddechu, o wiele śmielej wsiadam do niego. Zaczynam w sumie rozumieć, dlaczego czuje się przed nim respekt. Jazda nim nie przypomina jazdą Fiatem Punto ze wspomaganiem typu jak obrócić koła najmniejszym palcem u ręki ani nie jest tak komfortowa, jak chociażby jazda dzisiejszym Volkswagenem Golfem. W tym porównaniu, przebycie paru set kilometrów było by z pewnością mniej absorbujące którym kolwiek z obu tych aut, niż Mustangiem. Pytanie jednak, czy ze względu na lekkość prowadzenia czy brak emocji…
Nie było mi niestety dane przemierzyć długiej trasy Mustangiem (czyli kilkuset kilometrowej). I z resztą dobrze – ze względu na szacunek, jakim darzę tego weterana szos. Potrafię sobie jednak dobrze wyobrazić, czym by była taka wycieczka. Z pewnością dużym motoryzacyjnym doznaniem. Czymś dla prawdziwych fanów czterech kółek. Jak każda nawet krótka nim wyprawa.
rob
Galeria zdjęć:
Komentarzy: 3
Pozostaw komentarz
Trzeba się zalogować, aby dodawać komentarze.
Artykuł świetnie przekazuje emocje z jazdy. Czuję zapach wnętrza, rozruch silnika jego odgłos, normalną woń, pedał gazu, ruch kierownicą i troche historii motoryzacji w której autko trzeba było czuć i prowadzić, a w tym jeszcze cabrio – nostalgia
Całkiem ładnie opisane, całość trzyma się „kupy” i czytanie tego sprawia przyjemność.
Piękne auto.Artykuł świetnie napisany